top of page

"Vendetta czyli Almost Alive"
Autor - Lambert

Rozdział I


Sierżant Burliga strzelił niedopałkiem papierosa i wiodąc za nim zamyślonym wzrokiem odwrócił głowę w stronę stojącego obok niższego rangą policjanta, który podrapał się za uchem i wskazawszy na miejsce zbrodni spytał:

- Co pan o tym myśli, panie sierżancie?

- Nie wiem - odparł ten drugi, spoglądając na rosnący powoli korek uliczny - Spytaj porucznika... jak tylko skończy wymiotować... Powiem Ci tylko, że trzeba złapać tego skurwysyna, który to zrobił... - zamyślił się na moment, poczym ciągnął dalej - Kurwa... Nigdy w życiu nie widziałem czegoś równie obrzydliwego... Jeśli ten, kto to wymyślił ma więcej takich pomysłów, to struktury policyjne w naszym mieście przejdą ciężką próbę silnej woli... i wytrzymałości żołądków.

W tym właśnie momencie zza budynku wyłoniła się postać porucznika Drzewieckiego. Wysoki, wychudzony i podstarzały już oficer powoli sunął w stronę stojących nieopodal Burligi i Zielińskiego. Zbliżywszy się do nich, rękawem wytarł z kącików ust resztki wymiocin, oparł się o ścianę budynku i złapawszy oddech zaczął mówić:

- Zieliński... Nie idźcie tam... Kurwa... Jak można... Jeeezu - przerwał gwałtownie by ponownie zwrócić kilka spożytych godzinę temu kanapek. Kiedy skończył spojrzał na sierżanta i szczeknął - Chcę, żeby pracowało nad tym całe miasto... Całe rozumiesz!?

Burliga skinął potwierdzająco głową i bez słowa udał się do radiowozu, podczas gdy porucznik zwrócił się do stojącego obok młodego aspiranta:

- Podłączył go do kanalizacji... Pozwolił temu człowiekowi patrzeć jak jedną igłą ucieka mu krew a drugą wpływa gówno połowy jego sąsiadów... a potem naszpikował go jakimiś środkami... czymś, co trzymało go przy życiu... Kurwa... Facet przez dwa dni żył z gnojówką zamiast krwi i do tego nie mógł mówić... - tu przerwał na chwilę, drżącymi rękoma zapalił papierosa i kontynuował spokojniejszym już tonem - ON tam był... Przez te dwa dni... Patrzał na niego... Czułem, że on tam był... Ktoś przecież musiał go widzieć... Ktoś musiał zauważyć jak wychodził... Ktoś musiał...

Machnął z rezygnacją dłonią i ruszył w stronę swojego wozu. Nie zdążył już zobaczyć jak młody policjant zwija się w wymiotnych torsjach...

Poprzez watę mgły zalegającej na witomińskim cmentarzu powoli i bez pośpiechu począł przebijać się świdrujący dźwięk pracującego na niskich obrotach silnika. Po kilku minutach zza zakrętu cmentarnej alejki, bardzo ociężale wytoczył się motocykl, wiozący długowłosą postać odzianą w skropiony wieczorną rosą, długi, skórzany płaszcz.

Podjechał w pobliże jednego ze starych grobowców i przez moment lekko zwiększył obroty silnika, jakby chcąc zawrócić i odjechać. Zatrzymał się jednak, po czym błyskawicznym szarpnięciem zdławił pracującą maszynę i niedbałym ruchem nogi wysunął stójkę. Następnie zsiadł z Harleya i przetarłszy przemoczone włosy ruszył w kierunku wejścia do krypty. Tam też zatrzymał się gwałtownie i najwidoczniej przypomniał sobie o czymś, albowiem wrócił do maszyny, wyciągnął coś z saków, spokojnym krokiem wrócił do drzwi i tym razem wszedł już do środka.

Wnętrze grobowca nie odznaczało się niczym specjalnym, stały w nim nawet dwie trumny. Wszystko byłoby całkowicie normalne, gdyby nie ich stan. Wyglądały bowiem na całkiem nowe... Długowłosy zatrzymał się na środku sali, rozejrzał dookoła i nie ujrzawszy nikogo powiedział jakby sam do siebie:

- Blanka... wróciłem... - w jego głosie nie brzmiały żadne emocje... możnaby pomyśleć, że mówił to z przyzwyczajenia, tak jak kichającemu mówi się "na zdrowie" - Blanka... Jestem... - nie otrzymawszy odpowiedzi nie podniósł głosu, nie ściszył go również. Najzwyczajniej w świecie beznamiętnie powtórzył dwa słowa...

Najwyraźniej nie zastał szukanej osoby, albowiem wyjął schowanego pod płaszczem błękitnego, pluszowego krokodyla i upuścił na ziemię. Zdjął odzienie. Robił to powili, ale nie z ociąganiem... raczej jak upośledzone dziecko... Rzucił go pod obwieszoną wszelkiego rodzaju bronią palną ścianę i usiadłszy w rozkroku na jednej z trumien oparł ręce na udach i opuścił głowę. Po krótkiej chwili podniósł dłonie i złapał się za głowę. Ktoś, kto patrzyłby z boku powiedziałby, że postać siedząca na trumnie niewątpliwie płacze, ale myliłby się.

Ze skrzypnięciem otworzyły się drzwi do jednego z bocznych pomieszczeń i do głównej sali wpadła przez nie piętnastoletnia, cygańska dziewczynka, która spojrzała na siedzącego mężczyznę i rozpromieniła się.

- Ace !!! Jesteś !!! - biegnąc do niego zauważyła leżącą maskotkę i jak potrafią to tylko dzieciaki, zahamowała sunąc na piętach - To dla mnie ?!? - ucieszyła się podnosząc zabawkę.

Mężczyzna skinął smutno głową i wyciągnąwszy z uszu słuchawki wyłączył walkmana. Dziewczynka zbliżyła się doń, podparła się pod boki i starając się mówić jak matka, która doczekała się spóźnionego dziecka zapytała:

- Czemu nie wolałeś?

Długowłosy, zwany przez dziecko Ace'em podniósł głowę i spojrzał na dziewczynkę. Nic nie powiedział. Nie wydał z siebie ani jednego dźwięku, ale w jego oczach widać było strach, dziecinny strach - jakby miał dostać lanie za coś, czego nie zrobił.

Blanka zmieszała się dosyć mocno, przytuliła głowę mężczyzny do klatki piersiowej i zachlipała:

- Przepraszam... Nie chciałam...To miało być dla żartu. Superowy ten krokodyl wiesz? Takiego jeszcze nie mam... - spojrzała Ace'owi w oczy i uśmiechnęła się radośnie.

Mężczyzna niestety nie odpowiedział jej tym samym. Co prawda w jego oczach nie było już widać jakichkolwiek emocji, jednakże twarz nawet mu nie drgnęła.

Ale ona wiedziała, że on też się cieszy. Znała go na tyle dobrze, że była tego pewna.

- Gdzie byłeś? - zapytała lokując maskotkę wygodnie, we wnętrzu mniejszej z trumien.

- W centrum - odparł, jak to miał w zwyczaju prawie szeptem - Musiałem coś kupić...

Zainteresowała się wyraźnie i nie przerywając grzebania w turystycznej lodówce zakopanej do połowy w ziemi drążyła temat:

- Amunicję? Czy tylko krokodyla?

- Jechałem po krokodyla, ale...

- ...przy okazji kupiłeś trochę amunicji - przerwała mu w pół słowa. Wiedziała, że nie lubił dużo mówić, męczyło go to.

Potwierdził skinieniem głowy, po czym podniósł się i zaryglowawszy drzwi wyjściowe zbliżył się do dziewczynki.

- Spać corazon. Musisz...

- Wiem !!! - przerwała uśmiechając się i patrząc na niego, złapała za łańcuch wiszący z nosa i przyciągnęła jego głowę na tyle nisko, by móc cmoknąć go w czoło, a następnie (wiedziała, że nie lubi cmokania na dobranoc) błyskawicznie wskoczyła do trumny.

Westchnął tylko cichuteńko i wsunąwszy w uszy słuchawki, położył się w swojej i włączył walkmana...


Porucznik Drzewiecki siedząc w swoim biurze dopijał właśnie setną kawę i po raz tysięczny przeglądał zdjęcia z miejsca zbrodni. Już w mieszkaniu, patrząc na zwłoki zauważył, a w zasadzie poczuł, że w tym wszystkim jest jakaś głębsza myśl. Jednakże nie śmiał nazywać tego symboliką. Jeszcze nie...


Doręczyciel nie był zachwycony faktem, że musi dostarczyć jakąś miniaturową prawie paczkę na środek cmentarza.

- Dobrze chociaż, że nie kazali mi tego robić nocą - myślał jadąc w stronę Witomina.

Kiedy tam dotarł okazało się, że nie jest aż tak źle. Dzień był w miarę ciepły i całkiem słoneczny a nekropolia nie wydawała się w żaden sposób niemiła. No może poza wyjątkiem starszych pań, które podążały za nim wzrokiem jakby były pewne, że stroi sobie żarty. Faktycznie wyglądał głupio idąc środkiem alejek z jakimś pakunkiem z napisem DHL. Grób do, którego zaadresowana była paczka znajdował się w sporym oddaleniu od głównych alejek, dokładnie mówiąc był najdalej wysuniętym w las grobowcem. Dotarłszy pod wskazany „adres” nie wiedząc co robić zapukał do drzwi.

- Chwilę !!! - ze środka dobiegł go wyraźnie dziecięcy głos - Zaraz otwieram !!!

Jakże wielkie było zdumienie gońca, gdy po otwarciu drzwi ukazała mu się w nich najwyżej 15 letnia dziewczynka, która widząc co trzyma w rękach uśmiechnęła się wesoło i rzuciła:

- To na pewno dla Ace'a... Niech pan zostawi... Przekażę jak się obudzi...

Przez głowę posłańca przebiegł tysiąc różnych myśli.

- Dzieciaki robią sobie żarty... Niemożliwe, paczka była nadana za kwotę 150 dolarów... Przekażę jak się obudzi...? - chłopak zaczął się pocić - Co ty sobie do cholery wyobrażasz !?! - wrzasnął nagle - Co to w ogóle ma być ?!? Głupie żarty ! I co ty tu w ogóle robisz? Nie masz rodziców? Domu? To nie jest miejsce do zabawy! Uciekaj stąd !

Dziewczynka była najwyraźniej zaskoczona reakcją gońca bo aż cofnęła się wgłąb grobowca.

- Mieszkam tu... - wydukała z pełną powagą.

- Ja ci dam mieszkam !!! Gówniaro !!!

Chłopak wyciągał właśnie dłoń, prawdopodobnie by złapać dziecko za koszulkę, kiedy z ciemności panujących we wnętrzu krypty wynurzył się obnażony od pasa w górę, dymiący człowiek. Chłopak nie wiedział jak sklasyfikować to, co zobaczył, bo słowo „człowiek” wydawało mu się dalekie od pasującego. Długie, kruczoczarne włosy spływające poniżej pasa oplatały najstraszniejszą twarz jaką ten młody człowiek kiedykolwiek widział, a pracując jako posłaniec widział ich sporo. Jej właściciel nie był brzydki, jednakże obnażone iście wampirze kły i oczy o kolorze nocy przeszklone rubinowo-krwawą poświatą sprawiły, że młodzieniec natychmiast cofnął dłoń. W reszcie mężczyzny, który wyłonił się z grobowca nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie dwa długie, srebrne łańcuchy, z których każdy wydawał się zapowiedzią czegoś straszliwego. Pierwszy prowadził od dziurki od nosa i spływał prawie do kolan, by potem powrócić i zakończyć się na rękojeści przedziwnego noża zatkniętego za pas spodni. Drugi zaś był o niebo dziwniejszy... i gorszy. O tyle o ile normalne było to, że zaczynał się u rękojeści ogromnego rewolweru, to sama myśl gdzie mógłby się kończyć napawała gońca przerażeniem, albowiem koniec drugiego łańcucha tkwił w klatce piersiowej mężczyzny, dokładnie w miejscu gdzie wewnątrz powinno znajdować się serce...

- I do tego wszystkiego facet jeszcze dymił jakby się palił. - zdążył pomyśleć chłopak, kiedy wyłoniona dopiero co postać złapała go za koszulę i wciągnęła do środka. Był zbyt przerażony żeby krzyczeć. Kiedy już życie zdążyło przelecieć mu przed oczami, zaczął się modlić. Na całe jego szczęście nie poczuł, że podczas modlitwy trzymająca go ręka zelżała nieco. Nic nie widział. Słyszał tylko świszczący oddech i czuł swąd... swąd, którego nie zapomniał potem do końca życia. Smród palonego, ludzkiego mięsa...

Przez chwilę wydawało mu się, że widzi przed sobą czerwone ślepia, ale zamrugał oczami i na całe szczęście zniknęły, bo już chciał sikać w spodnie. Jednakże wtedy usłyszał ten głos. Tak zimny, że przeszywał go do szpiku kości, wyraźnie czuł ten chłód bijący od tego, który go trzymał. Chłód jego szeptu, który wwiercił się w jego głowę i pozostał tam na zawsze...

- Trzymaj ręce przy sobie ...Spróbuj jej jeszcze raz dotknąć, a znajdę Cię w dupie u tego waszego „Boga”, czy jak go tam zwiecie i sprawię, że będziesz mnie błagał o piekło, bo przy tym co będę Ci robił, piekło, w którym z resztą byłem to będzie orgazm... Jeżeli w ogóle wiesz co to za uczucie śmieszny, nic nie znaczący żyjący, ruchomy celu. I nie zapomnij o jednym. Cokolwiek się stanie, kiedyś i dla Ciebie wymyślę sposób śmierci...

Goniec nie wiedział czy ten „człowiek” mówił prawdę. Aczkolwiek słowa, które usłyszał zostały wypowiedziane na tyle przekonująco, iż uwierzył w nie najgorliwiej jak tylko mógł...

Następna rzecz jaką pamiętał to, że leżał na alejce przed grobowcem... Sam nie pamiętał jak wydostał się z cmentarza, jak wsiadł do samochodu i wrócił do biura, ale człowiek z krypty, jego wygląd, głos i te słowa sprawiły, że niedługo potem zmienił orientację seksualną, albowiem bał się dotykać jakiejkolwiek kobiety...


Blanka stała w głównej sali, wpatrując się z niedowierzaniem w Ace'a.

- Nie wiedziałam, że umiesz tak mówić... Wiesz jak to strrrrraszliwie brzmiało...? Aż mi ciarki przeszły...

Długowłosy zbliżył się do dziewczynki, klęknął przed nią i przytulił z całych sił.

- Przepraszam... - powiedział swoim zwykłym głosem.

Tulił ją jeszcze przez chwilę, po czym wstał i sięgnął po paczkę zaadresowaną do siebie. Obejrzał ją dokładnie. Była niewielka i zawierała prawdopodobnie jakąś kartkę lub kopertę. Rozdarł papier...

Faktycznie. W środku spoczywała niewielka koperta.

- Co to jest ? - Blanka spojrzała mu przez ramię - Hej ! List ? Do Ciebie ? Kto pisałby do Ciebie list ? Przeczytać Ci ?

Jedynie Blanka potrafiła czytać z jego twarzy, a było to jedyna miejsce gdzie uwidaczniały się jego emocje. Teraz widziała w nich bezgraniczne zdumienie.

- Nie zrozumiesz... to po hiszpańsku...

Rozwinął kopertę i wyciągnął urzędowy papier z Meksyku. Rzucił okiem na tekst i przymknął oczy.

- Coś się stało ? - dziewczynka jak to dzieci, koniecznie chciała zaspokoić swoją ciekawość.

Opadł na trumnę i rzucił papier w kąt sali.

- Ubieraj się corazon... Nic nas tu już nie trzyma...

- Ale co się stało... Dokąd jedziemy ?

Ace westchnął cicho, jak to tylko on potrafił i wyciągnąwszy zza pasa Taurusa pogładził go.

- Moja mama umarła... Jestem jej coś winien...

 


Rozdział II


Motocykl, przecinając strugi lejącego się z nieba deszczu minął znak oznajmiający, że wjechali właśnie do Porto da Salva. Mokre włosy Ace'a omiatały co chwilę twarz siedzącej z tyłu Blanki, skrapiając jej i tak wilgotną już buzię pachnącymi nim kroplami wody. Jechali jeszcze przez chwilę, by w końcu zatrzymać się w przydrożnej knajpce. Długowłosy ravnos i jego ghoulica weszli do zadymionej nawet w środku nocy speluny, witani nieprzyjaznymi spojrzeniami pracowników doków. Blanka odwiesiła przemoczoną kurtkę i usiadła przy jednym z wolnych stołów.

- Hej ! Amigos ! Widzieliście tego cudaka ? - zarechotał jeden z miejscowych, wskazując na nowoprzybyłego mężczyznę. Po chwili zawtórował mu głośny śmiech kilkunastu pozostałych.

- Hola ! Joncho ! Kto Ci te łańcuchy zamontował ? Wyglądasz jakbyś uciekł z plantacji bawełny !

Inny z miejscowych zbliżył się do stojącego przy barze Ace'a i klepnął go w bark. Kiedy ravnos odwrócił się i spojrzał na niego, ten cofnął się o krok i otworzył usta ze zdumienia. - Burro... - wydukał - Santa Maria... - przeżegnał się błyskawicznie - Burro... Ale... Przecież to było 40 lat temu, a ty nic się nie zmieniłeś... Pamiętasz mnie? To ja...Marco... Byliśmy razem w "Mujeres"... Pamiętasz?

Długowłosy spojrzał przeciągle na meksykanina, zamyślił się ma chwilę, po czym szepnął:

- „Brzytwa”...Pamiętam... - odwrócił się i skinął na barmana.

Mężczyzna nazwany brzytwą uradował się jak dziecko.

- Dios... Burro... Przecież ty się nic nie zmieniłeś. Tylko te łańcuchy i oczy masz jakieś dziwne...

- Zapomnij o mnie... - szepnął Ace nie odwracając głowy - Nigdy mnie nie znałeś... Tak będzie bezpieczniej... Dla Ciebie i połowy byłych "Mujeres"... Pamiętasz co mówił nam zawsze Jesus?... Jeśli coś się stanie, zapomnijcie o sobie... Coś się stało Marco... Coś... bardzo złego...

Brzytwa opuścił głowę. Postał tak chwilę, myśląc widać nad czymś, po czym poklepał Ace'a w plecy i westchnął.

- Dobrze amigo... Rozumiem... Ale pamiętaj, że gdybyś potrzebował pomocy, to starzy "Mujeres" zawsze Ci pomogą, niezależnie od tego co mówił Jesus...

- Idź już... - rzucił cicho ravnos chwytając postawioną przed nim szklankę coli...


Drzewiecki siedział w swoim mieszkaniu i przeglądał akta sprawy. Zamknięto ją co prawda prawie tydzień temu, bo złapano jakiegoś psychopatę, ale porucznik był pewien... Nie, nie był pewien on wiedział, że złapali nie tego... Po prostu czuł to w kościach. W krótkim czasie po zakończeniu sprawy, został wydalony ze służby. Nie odszedł na emeryturę, choć miał taką możliwość. Został wydalony za napaść na komendanta. Chociaż napaść to złe słowo. Chciał, aby oddano tę sprawę jemu osobiście. Chciał wyjaśnić ją sam, ale komendant dumny ze złapania „winnego zbrodni” nie chciał go słuchać...

Drzewiecki został sam... Żonę stracił już dawno temu kiedy zginęła podczas napadu na jubilera, dzieci nigdy nie miał... Został całkiem sam. Pozostała mu tylko ta sprawa...

Udało mu się, dzięki starym znajomym w komendanturze wyciągnąć wszystkie akta na jej temat. Była teraz dla niego całym życiem. Była jak gra. Postawił na nią wszystko. Wiedział doskonale, że nawet jeśli znajdzie prawdziwego sprawcę, nie będzie można go skazać... Ba! Pewnie nawet nie będzie go można aresztować... Ale to go nie obchodziło... To była gra... Chciał go znaleźć... Musiał wygrać!

Siedział więc od kilku dni tysiące razy przeglądając akta sprawy, aby znaleźć coś, co wcześniej przeoczył... I udało mu się...

- Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem...? - pytał sam siebie wertując książki o okultyzmie i wampirach.

„ciało ofiary zostało całkowicie opróżnione z krwi...” „Raport Koronera (...) brak krwi uzasadniam przeprowadzoną na denacie dializą(...)”

- Jak mogłem tego nie zauważyć...

Przejrzał wszystkie kasety z wizji lokalnych i wreszcie znalazł silniejszy trop... Na wszystkich trzech nagraniach widniała postać tego samego mężczyzny, który siedząc naprzeciwko budynku, w którym popełniono morderstwo, niewątpliwie wpatrywał się w okno mieszkania denata.

- Musiałby tam siedzieć trzy dni... - myślał Drzewiecki - ... albo przychodzić co noc... - poderwał się, kiedy dotarło do niego co właśnie powiedział - CO NOC !!!

Zerwał płaszcz z wieszaka i wybiegł z mieszkania...


- Ace ! - Blanka starała się przekrzyczeć wyjący silnik Harleya - Daleko jeszcze?

Zaprzeczył nieznacznym ruchem głowy i zjechał z głównej ulicy prosto pod hotel.

Kiedy bagaże jego "córki" były już w pokoju, pogłaskał ją po głowie i szepnął:

- Muszę załatwić pewną sprawę... Poczekaj tu na mnie... Jeśli chcesz, pograj z recepcjonistą w karty, to mój stary przyjaciel... Tylko uważaj, to szuler. Szachruje jak może.

Dziewczynka uśmiechnęła się wesoło.

- Jestem ghoulem ravnosa... Mnie się nie da oszukać...

Pokręcił przecząco głową.

- Jesteś ghoulicą zabójcy... A to duża różnica...


Harley Ace'a zatrzymał się pod restauracją, w której miał zwyczaj przebywać człowiek, którego szukał. Paco Cavana... Ojciec Chrzestny miejscowej mafii... Człowiek odpowiedzialny za śmierć jego ojca, ale to akurat nie wiele się liczyło. Ważne było to, że tuż po śmierci ojca Ace'a, Paco "przywłaszczył" sobie jego żonę, najpiękniejszą kobietę Meksyku, jak nazywali ją ludzie...

Znienawidził Cavany, kiedy ten zgwałcił jego matkę i siłą zmusił ją do wzięcia ślubu... Teraz kiedy już nie żyła i nie mogła go bronić (broniła wszystkich, bo uważała, że nikt nie zasługuje na cierpienie), Paco Cavana był cały jego...

Wszedł do środka i odepchnąwszy ochroniarza spokojnie wkroczył na salę.

- Burro ! - dobiegł go głos z końca sali... TEN głos.

Cavana siedział przy stoliku i machał do niego przywołująco.

Zbliżył się i sięgnął do kieszeni.

- Hola! - krzyknął Paco, dając jednocześnie znak ochroniarzom, aby nie sięgali po broń - Amigo! O co Ci chodzi...? Po co od razu sięgać po tę twoją armatę?...Swoją drogą, sporo się o niej nasłuchałem... Siadaj, porozmawiamy... Napijesz się czegoś? Tequila? Whiskey? Mleko?...

- Nie przyjechałem rozmawiać Cavana... - szepnął Ace - Przyjechałem Cię zabić...

Mafiozo wybuchł szyderczym śmiechem.

- Z tego co wiem... To nie zabijasz byle kogo... Jak ty to nazywasz?....Symbolika, tak? - nagle przestał się śmiać i zmienił ton głosu na ironiczny - Słuchaj chico... Nie możesz mnie zabić... Nie ma mnie w twoim grafiku... Przykro mi...

Ravnos wstał i sięgnął do kieszeni.

Cavana chrząknął.

- Chciałem ci przypomnieć... - zarechotał - Armatę nosisz przy pasie... Chyba, że chcesz mnie poczęstować papierosem...

Ace zmrużył nieco oczy i wyciągnął z kieszeni kartę. Przepięknego, bogato zdobionego asa pik...

- Co? - parsknął mafiozo - Chcesz grać w karty?

- Tego asa dała mi mama... - spokojnie zaczął morderca.

- No to kawał pamiątki, co chico? - przerwał mu w pół słowa Paco - Lepiej go nie zgub, bo więcej pamiątek po rodzinie nie masz...

- Daję go tobie... - ciągnął dalej Ace - Ale wiedz, że niebawem go odbiorę... Razem z resztą tego co jesteś winien mnie i mojej mamie...

Po tych słowach upuścił kartę na stolik.

- I co? - mafiozo dalej dobrze się bawił - Przepraszam, że psuję Ci tak doniosłą chwilę... Wiem - powinieneś teraz wyjść w ciszy, bo powinienem się bać, a potem blam, blam... Zabijasz mnie... Zabierasz co zostało z mamusi i wio z powrotem do Europy... Ale niestety muszę Cię zawieść chico. - spojrzał na zegarek - Czy twoja córeczka nie powinna iść już spać ? Trochę późno... Ale nie martw się... Wysłałem jej do towarzystwa kilku moich najlepszych chłopaków...


Silnik Harleya zawył wściekle a pisk opon obudził połowę mieszkańców tego niewielkiego miasta.

Zeskoczył z motocykla zanim zdążył się zatrzymać, skutkiem czego maszyna sunąc leżąc bokiem skosiła klomb przed hotelem, ale nie obchodził go teraz motor. Drzwi puściły pod naporem miażdżącego głowy buta.

Kiedy wchodzili, Flavio - recepcjonista najwyraźniej nie zdążył sięgnąć po shotgun'a bo jego rozmazane szczątki kończyły spływać po ekranie telewizora, na którym widniały jeszcze cyfry wylosowane w niedzielnej loterii, wszystkie z resztą identyczne jak na kuponie Flavia.

Wbiegł na górę...

...ale pokój był już pusty... Tylko na stoliku leżała kartka:

"Chyba się nie obrazisz Burro, jeśli zabawimy się z twoją córunią - Rico Sanchez (...)"

Rico Sanchez... kiedyś jedyna osoba, której ufał. Rozstali się, kiedy Cavana zaproponował Rico pracę a ten się zgodził...

"(...) jeśli jednak chcesz się po nią zgłosić, to będzie na Ciebie czekać w Villa Cavana, chyba jeszcze pamiętasz gdzie to jest, co Burro? Twoja matka przeszła podobną trasę... To chyba jakiś pech... Powinieneś trzymać się z daleka od kobiet... Wszystkie kończą u Cavany w łóżku (...)"


Na całe szczęście noc dopiero się zaczynała...

Ochrona przy drzwiach wejściowych nawet się nie zorientowała co się dzieje, jednakże huk wystrzału dwóch Desert Eagle'i niewątpliwie upewnił tych w środku, że Ace przyjdzie po to co jego...

Potężne drzwi do willi nie były w stanie zatrzymać ravnosa, podobnie jak trzech ochroniarzy. Dwóch zginęło podobnie do tych przy wejściu, trzeciego spotkał los podobny do drzwi. Wyrzucił Desert'y, bo kończyła się w nich amunicja. Wbiegł po schodach do jadalni.

- O ! Widzę, że nie masz w zwyczaju spóźniać się na kolację co ? - Cavana najwyraźniej świetnie się bawił.

- Siadaj chico, pogadamy...

- GDZIE ONA JEST ?!?

Mafiozo zakrył się rękoma i cofnął.

- Uspokój się !!! Zrób mi coś a ona zginie !!!

- ROZPIEPRZĘ CAŁE TO MIASTO JEŻELI BĘDĘ MUSIAŁ, ROZUMIESZ ?!?

- Nic jej nie będzie, dopóki jesteś spokojny... - Cavana drżącymi rękoma starał się zapalić papierosa - Wybieraj... Albo idziesz jej szukać, a ja ucieknę i nie dam Ci więcej szansy żeby mnie znaleźć... albo zabijasz mnie... ale wtedy Rico zabija ją... - Paco zarechotał szyderczo - Jak ty to mówisz, chico? Wybór... wybór....to wybieraj...

Niestety nie wiedział, że Ace już wybrał, albowiem kończył właśnie odpinać łańcuch od noża. Rzucił nim tak szybko, że mafiozo nie zdążył nawet krzyknąć, zanim nóż nie przygwoździł mu stopy do podłogi. Dzięki sile ravnosa, ostrze wbiło się w podłogę, aż po samą rękojeść.

- Wybieraj - szepnął beznamiętnie Ace, rzucając Cavanie strzelbę ze ściany - Ja idę po Blankę... A ty wybieraj... Albo odstrzelisz sobie nogę i uciekniesz....Albo poczekasz z tą strzelbą, aż wrócę...

Pognał jak wiatr poprzez przeogromną Villa Cavana.

Przy swoich umiejętnościach nie szukał jej długo... Znalazł ją związaną w jakimś pokoju... Była poobijana, ale była z nim. To znaczy była bezpieczna...

Zbliżył się do niej i nie zdążył nawet rozwiązać, kiedy zauważył Sanchez'a, który ukrywszy się po drugiej stronie pokoju, dzierżył w dłoniach M-60. Zareagował błyskawicznie. Zanim Rico zdążył wycelować, objął Blankę, schował w piersiach i obrócił się tyłem do lufy. W pokoju zawrzało od dźwięków... Rozdzwoniły się upadające łuski... Rozrechotał siarczyście ogień automatu... Zawibrował śmiech Sanchez'a... Eksplodował krzyk Ace'a...

Rico opuścił lufę, splunął na ziemię i wrzasnął:

- Trzeba było nie wra... - nie dokończył. Przerwał, bo stała się rzecz, której nie mógł się spodziewać. Ace zaczął się podnosić... Człowiek po otrzymaniu pełnej taśmy z ciężkiego automatu, po prostu zaczął wstawać... Uwolnił z uścisku ramion Blankę i spojrzał na nią... O tyle o ile pierwsze kule z automatu zatrzymały się w ciele Ace'a, po kilku kolejnych strzałach, było ono już na tyle dziurawe, że kolejne kule dosięgnęły i dziewczynki...

Klęknął i odgarnął jej zakrwawione włosy z czoła.

- Blanka... Kochanie... - szepnął do niej najspokojniej w świecie. - Podnieś się... Musimy iść... Cavana czeka aż wrócimy - głos zaczął mu się łamać - ...A potem wracamy do Gdyni... Blanka... - uśmiechnął się nieznacznie - Nie baw się ze mną... Wstawaj...

W końcu do niego dotarło... Bardzo wolno podniósł się z kolan... Odwrócił...

- Przecież ty powinieneś... - bełkotał Rico - Dostałeś serię z...

B L A M


Wziął ją na ręce... Wyniósł z pokoju... Od niechcenia jeszcze machnął łańcuchem od noża rozłupując czaszkę nadbiegającemu ochroniarzowi... Niósł ją do jadalni... Dziurę wielkości dyni zrobił Taurusem w ochroniarzu, który niezdarnie próbował schować się za tekturową ścianką i strzelić mu w plecy kiedy już przejdzie... Doszedł do jadalni... Cavana strzelił... Jakby z nudów odchylił się, unikając żałośnie wymierzonego strzału. Spokojnie położył ją na Sofie i podszedł do mafioza... Sięgnął mu do kieszeni i wyciągnął swoją kartę... Schylił się i wyciągnął nóż uwalniając mu stopę...

- Wstawaj... - szepnął, gdy Cavana ukląkł z bólu.

Wstał i spojrzał na Blankę.

- To nie moja wina... To Sanchez...On...

- Już nie żyje... - dokończył Ace - A teraz twoja kolej... Bo tylko...

Przerwał mu potworny, wibrujący wrzask... Wrzask Blanki:

- AAAAACE !!!

Odwrócił się.

W drzwiach do jadalni stał Rico, dzierżąc w rękach miotacz płomieni.

- Nie wiem czym kurwa jesteś... Ale ogień rozpierdoli wszystko !!!

Ravnos, widząc jak Sanchez pociąga za spust, odruchowo zakrył się rękoma, ale to i tak niewiele dało, bo ogień nie nadszedł...

Rico Sanchez z nożem między oczami osunął się na ziemię, podobnie jak spływający po ścianie odprysk jego czaszki...

Zupełnie jak po strzale przychodzi cisza potrzebna na rozejście się dźwięku, tak i teraz cisza potrzebna była na przeanalizowanie sytuacji...

- Mówiłam, że te treningi kiedyś mi się przydadzą, nie ?

- Ale jak... Przecież ty... - ravnos sam nie wiedział co ma powiedzieć.

- Eh... Ace, Ace, Ace.... Jestem ghoulicą... Leżałam pod tobą kiedy do Ciebie strzelali, nawet jeszcze teraz cała jestem w Twojej krwi... Nie pomyślałeś o tym?..

Długowłosy uśmiechnął się głupkowato...

- Jakoś nie...

- Ace ! Ty się śmiejesz !!! - dziewczyna rzuciła mu się na szyję.


Może i miał szansę powodzenia na ucieczkę, gdyby nie to, że podłoga w jadalni strasznie skrzypiała.

- Dokąd...? - szepnął Ace, patrząc na niego z pogardą.

Rzut był idealny... Nóż w locie przebił rzuconego w kierunku Cavany asa i wbił się idealnie w jego serce. Były mafiozo osunął się na ziemię niczym worek starych ziemniaków.

- Dlaczego krzyczałaś zamiast rzucać?

Dziewczyna zarumieniła się nieco.

- Chciałam żebyś popatrzał... a poza tym... Miał coś mojego... Muszę mu to zabrać... Dałam mu dzisiaj zanim przyszedłeś...

Podeszła do ciała Sancheza i z jednej z kieszeni wyciągnęła kartę...

- Co to jest...? - spytał Ace ze zdziwieniem w głosie.

- Jak to co ? - odparła z radością dziewczyna - Królowa Pik... a co mogłoby być.

Wyszli z jadalni i ruszyli do wyjścia.

- Ale Ace ! - ciągnęła dalej dziewczyna - Ty się śmiałeś...

- Wydawało ci się... - szepnął ravnos.

- To dobrze, bo już się bałam, że cię stracę...

Obydwoje wybuchli śmiechem... Ona głośnym i dziecięcym... On - wewnętrznym... ale także niezbyt dorosłym...


Klęcząc, położył na grobie czerwoną różę i przycisnął dłoń do zimnej jak on płyty marmuru.

- Wybacz, ale nie mogłem wcześniej... Sama dobrze wiesz... Mam za to coś dla Ciebie...

Wysunął pazury i na czystej płycie marmuru wydrapał:


And if I would've been a bad man,

You would've seen the good in me.

You woul've seen the other,

The good man i could be.

But since I am a good man,

The same was all the same.

Nothing I could do, nothing i could do


- Ace !!! - krzyknął ktoś zza ich pleców...

Ravnos podniósł się i obejrzał. Za nimi stał porucznik Drzewiecki...

- Wreszcie mnie pan znalazł... - szepnął długowłosy.

- Znalazłem Cię... - dyszał zmęczony policjant - Zrozumiałem Cię...

Wampir pokiwał z uznaniem głową.

- Rozgryzł mnie pan...

- Nie ! - przerwał policjant - Zrozumiałem Twoją symbolikę... Nie rozumiesz... Ja tak jak ty straciłem wszystko... Jedynym co miałem była pogoń za Tobą, ale okazała się zbyt prosta, żeby ciągnąć ją dłużej. Nie mogłem dłużej udawać przed samym sobą, że nie potrafię Cię znaleźć... Chcę zagrać... rozumiesz?... Chcę...

Ace westchnął.

- Jesteś świadom tego, że zginiesz... prawda człowieku?...Przyczynisz się do tego, że po raz kolejny przegram... To nie jest gra... To ustawianie meczu...

- Ace - szepnął gliniarz - Pozwól mi wygrać... Ustaw jeden mecz... Przecież nie wypadniesz przez to z ligi... Pozwól mi wygrać... To wszystko co mi zostało... Ty masz jeszcze ją - tu wskazał na Blankę - Ja nie mam już nic... Mogę grać o wszystko... Rozumiesz mnie...?

Chociaż ani Ace, ani policjant, ani Blanka nie powiedzieli ani słowa, cała trójka wiedziała, że Ace podjął już decyzję. Wszyscy wiedzieli też jaką...


Drzewiecki sięgnął po broń...

 


Wszelkie Prawa zastrzeżone

bottom of page